Impulsem do wyjazdu w rodzinne strony Marka Petrusewicza był cytat z filmu „ Sami swoi”. Myślę tutaj o scenie, w której Janek brat Władka Kargula przyjeżdża z Ameryki na chrzciny swojej stryjecznej wnuczki.
W kuluarowej rozmowie wyjawia jeden z celów swojego przyjazdu. Chce, aby Kargul dał mu trochę ziemi z woreczka zabranego przez ich matkę z rodzinnych Krużewnik. Pragnął, gdy umrze w Ameryce, aby wsypać tą ziemię do jego grobu.
Tak bliskie przez wszystkie lata tułaczki były jego sercu te rodzinne kresy sercu. Podobnie jak Markowi, który urodził się wprawdzie w Wilnie, ale pierwsze lata swojego życia spędził w rodzinnym majątku we wsi Melechy, leżącej wówczas na terenach II Rzeczpospolitej, obecnie Białorusi.
Poszedłem tym tropem jako organizator i pomysłodawca Memoriału Marka Petrusewicza, a jednocześnie urodzony już w powojennym Wrocławiu, syn kresowiaków z Wołynia. Oni podobnie, jak setki tysięcy Polaków przeszli gehennę zsyłki na Sybir po wyrzuceniu ze swoich rodzinnych stron. Zrodziła się w mojej głowie myśl, że na jego grobie można by umieścić płytę z epitafium wyrytym na kamieniu przywiezionym właśnie z Melechów.
Przy okazji nadania imienia Marka Petrusewicza nowo powstałej pływalni przy ul. Wejherowskiej we Wrocławiu (od trzech lat organizowane są tam zawody poświęcone jego pamięci), wspólnie z prezesem DOZP Zbigniewem Dubielem i głównym organizatorem tych zawodów Grzegorzem Widanką zadecydowaliśmy o wyjeździe po ten wspomnieniowy kamień.
Przed jubileuszową 30–tą edycją Memoriału wyjazd na Białoruś był już postanowiony i wstępnie zaplanowany. W tej wypraw towarzyszyć mieli mi Z. Dubiel i pływaczka WKS-u Śląsk Ewelina Włodarczyk, która kilka miesięcy wcześniej obroniła w Kolegium Logistyki Politechniki Łódzkiej pracę inżynierską na temat organizacji Memoriału Marka Petrusewicza.
Po załatwieniu przez Prezesa niezbędnych formalności w Ambasadzie Białoruskiej (m. in. wizy dla członków delegacji oraz zgoda władz Białorusi na wywiezienie kamieni) w piątek 20 września 2019 r. wyruszyliśmy w nieznane. Do przejechania mieliśmy ponad 800 km – ruszyliśmy więc o 5.30 rano.
Wyjazd w nieznane i niepewne, Nikt z nas na Białorusi jeszcze nie był, wiele słyszeliśmy o reżimie Łukaszenki, i nie wiemy czy znajdziemy wieś Melechy i jakikolwiek kamień z rzeki Szczary w której Marek Petrusewicz miał uczyć się pływać. Tym bardziej, że okolice w które jechaliśmy to teren typowych poleskich bagien i o kamień mogło być trudno. Pogoda piękna, droga do Białegostoku super (S-8, A-1, A-2 i znowu S-8 ), a prezes za kierownicą nikogo nie dopuszcza do zmiany i jakby z tempomatem prawie cały czas utrzymuje bezpieczne 120-130 km/h. Od Białegostoku droga już jednopasmowa, ale całkiem przyzwoita. Dojeżdżając do granicy mijamy chyba 10-kilometrwoy sznur tirów czekających na wjazd do Białorusi. Nas to na szczęście nie dotyczy. Ruch w stronę Polski tak znikomy, że cały czas jedziemy lewym pasem za samochodem straży granicznej tylko od czasu do czasu ustępując drogi komuś z naprzeciwka. Dojeżdżamy do przejścia granicznego w Bobrownikach. Wschodnia granica Unii Europejskiej. Przypominają się minione czasy, kiedy tak wyglądały wszystkie przejścia graniczne. Pas dla tirów, pas dla osobowych, druty kolczaste, pas zaoranej ziemi, kamery.
Zbliża się czas odprawy granicznej. Najpierw Polacy. Jak to w UE. Bez problemu. Do momentu kiedy okazało się, że dowód rejestracyjny samochodu został w domu w skanerze. Prezes tłumaczy, że ma go zeskanowany w telefonie, bo w Polsce nie trzeba go mieć przy sobie. Pogranicznik potwierdza, ale na Białorusi – ostrzega – prawie na pewno nas nie przepuszczą. Życzy udanej próby.
Próbujemy. Nie po raz pierwszy w czasie naszej wyprawy dopisuje nam szczęście. Trafiamy na sympatycznego białoruskiego pogranicznika, który – w przeciwieństwie do swoich umundurowanych koleżanek – zadeklarował się porozmawiać i spróbować przekonać białoruskich celników, żeby nas przepuścili przez granicę bez papierowego dowodu. Ale za to z elektronicznym potwierdzeniem, że samochód naprawdę jest sprawny i należy do Zbigniewa Dubiela. Po kilkunastu minutach oczekiwania Białorusini przyjmują naszą deklarację, że nic nielegalnego nie przewozimy oraz pisemne oświadczenie, że za dwa dni wrócimy do Polski tym samym przejściem granicznym. Możemy wjechać na terytorium Republiki Białoruskiej.
Wydawało się, że jesteśmy już „w domu”. Do momentu kiedy okazało się, że na Białorusi wszystkie główniejsze drogi są płatne również dla samochodów osobowych. A do dokonania opłaty i otrzymania czegoś w rodzaju naszego viatola niezbędnym warunkiem jest posiadanie dowodu rejestracyjnego koniecznie w papierowej postaci. Jazda bez opłaty to 100 euro kary już podczas pierwszej kontroli. Nijak się nie opłaca. Kolejna życzliwa osoba na naszej drodze (urzędniczka !) i po dwóch godzinach elektronicznej korespondencji z Mińskiem mamy wydrukowany dowód, dokonujemy standardowej opłaty i wreszcie ruszamy! Po przejechaniu pierwszych kilometrów minięciu kilku wiosek i miasteczek od razu rzuca się w oczy CZYSTOŚĆ !
Tak jest na mijanych przystankach autobusowych, poboczach drogi, parkingach, stacjach benzynowych. Mała refleksja: reżim Łukaszenki czy KULTURA OSOBISTA ?
Około 20.00 dojeżdżamy do Baranowicz. Mamy tam zarezerwowane przez Zbyszka noclegi na prywatnej kwaterze. Bardzo miła i sympatyczna gospodyni już czeka na nas.
Widok za oknem nie pozostawia wątpliwości. Ponieważ mieszkamy przy ul. Sowietskoje w samym centrum za oknem rzuca się w oczy olbrzymi pomnik Włodzimierza Ilijicza Lenina. Miasto całkiem spore. 170.000 tys. mieszkańców.
Kwaterujemy się, jemy kolację, krótki spacer po okolicy i idziemy spać. Jutro ma się okazać czy nasz wyjazd będzie owocny. Jedyną informacją o miejscach w które się udajemy są rosyjskojęzyczne nazwy miejscowości na mapie w internecie i informacje z książki Wojtka Wiesnera „Jaki był Marek Petrusewicz.” Wojtek uczulał nas na to, aby szukać położonych nad rzeką Szczarą Melech wsi, która należała do gminy Niedźwiedzica. Zaś w Niedźwiedzicy znajdowała się parafia rzymsko-katolicka gdzie Marek został ochrzczony.
Wieś Melechy, gmina Niedźwiedzica i rzeka Szczara – tam Stanisław brata Marka Petrusewicza uczył go pływać – były jedynymi, w miarę pewnymi punktami wyprawy.Od nich postanowiliśmy rozpocząć poszukiwania kamienia. Po cichu liczyliśmy na to, że być może spotkamy osoby, które mogły pamiętać rodzinę Petrusewiczów z okresu przedwojennego.
Wstajemy w chłodny deszczowy poranek i wyruszamy. Zbyszek sugeruje, aby rozpocząć od znalezienia miejscowości Niedźwiedzica w której Marek był chrzczony. Na chybił trafił jedziemy w kierunku Lachowycz, pierwszej większej miejscowość na trasie. Niby wszystko w Googlach jest, ale napisane cyrylicą, więc pewności nie ma, że to na pewno te miejscowości, których szukamy. Nie mamy też szczegółowej mapy drogowej Białorusi. Po wniesieniu opłaty drogowej dostaliśmy tylko mapę z drogami płatnymi i zaznaczonymi większymi miejscowościami. W Lachowyczach postanawiamy zasięgnąć języka. Znów dopisuje nam szczęście. W aptece spotykamy mężczyznę który jest dosyć dobrze zorientowany w terenie i objaśnia nam nie tylko jak dojechać nie tylko do Niedźwiedzicy, ale od razu do Melech. Wyruszamy postanawiając najpierw zajechać do wcześniejszej Niedźwiedzicy. Słusznie zakładamy, że może wspominany wcześniej kościół będzie nadal stał. A jak kościół to może i ksiądz, który będzie coś wiedział? Może starsi mieszkańcy pamiętający rodzinę Petrusewiczów lub Jarmolińskich?
Rzeczywistość przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Przy zjeździe z głównej drogi na Niedźwiedzicę trafiamy na tablicę informującą o zabytkowym kościele św. Piotra i Pawła. Dojeżdżając już z daleka widzimy piękny odrestaurowany kościół. Postanawiamy odnaleźć proboszcza. Przy kościele kilka kobiet przygotowuje na stołach potrawy i ciasta. Z głębi kościoła słychać śpiew w wykonaniu profesjonalnego chóru. Zbyszek pyta o wieś Melechy, proboszcza, no i Marka Petrusewicza. Panie nie znają polskiego ale rozumieją nasz trochę już zakurzony rosyjski i obiecują, że za moment pojawi się tutaj Polka która właśnie dzisiaj organizuje w kościele czwartą edycję Dni kultury polskiej.
Lepiej nie mogliśmy trafić. Pani Janina Prudnik jest Polką, przewodniczącą Związku Koła Polaków na Białorusi w okręgu Lachowyckim. Ucieszyła się, że jesteśmy z Polski, wysłuchała nas uważnie i od razu skontaktowała z proboszczem parafii św. Piotra i Pawła księdzem Wincentym Siewrukiem. Przedstawiamy wielebnemu cel naszego przyjazdu, opowiadamy o Marku i dostajemy zapewnienie, że w przyszłości postara się dokładnie przejrzeć ocalałe po wojnie księgi parafialne w poszukiwaniu śladów rodzin Petrusewiczów i Jarmolińskich. Ponieważ rozpoczęcie obchodów Dni Polskich celebrowana miała być mszą świętą to uzgodniliśmy (na zaimprowizowanym spotkaniu małej części zarządu DOZP), że zamówimy mszę za duszę ś.p. Marka Petrusewicza. Uznaliśmy, że kwota 50 euro będzie wystarczająca. Ponieważ zaczęły już zjeżdżać się chóry mające uczestniczyć w konkursie, a panie rozkładać swoje produkty kulinarne i rękodzieła uznaliśmy, że nadszedł czas, aby ruszyć dalej. Do Melech zgodnie ze szczegółowymi wskazówkami pani Janiny. Miejsce, w którym spędził dzieciństwo Marek Petrusewicz, gdzie oswajał się z wodą i robił pierwsze pływackie kroki było już bardzo blisko, ale nie wiedzieliśmy co zastaniemy na miejscu t i trochę się denerwowaliśmy.
Po zjechaniu z głównej drogi i minięciu kilku wiosek – przypominałyby skansen, gdyby dachy nie były pokryte eternitem – dojechaliśmy do celu naszej wędrówki. Okazało się, że Melechy to wymierająca wieś, w której ostały się tylko cztery zamieszkałe chałupy. Dookoła las i gdzieniegdzie szuwary świadczące o tym, że znajdujemy się na typowych poleskich bagnach, ale rzeki Szczary ani śladu. Nie spotkaliśmy też żywej duszy. Ponieważ droga wiodła dalej postanowiliśmy jechać naprzód; może w następnej wiosce uda się kogoś spotkać. Zatrzymujemy się na widok kobiety w średnim wieku. Obok jakiś mężczyzna. Zbyszek wysiada zasięgnąć języka. Opowiada o celu naszej wizyty. Kilka zdań o Marku i wyjaśnia, że szukamy miejsca w którym stał ich dworek, niedaleko którego płynęła Szczara. Zbyszek to ma dzisiaj szczęście. Na dźwięk nazwiska Petrusewicz kobieta mówi, że jej matka wielokrotnie opowiadała o tym, że pracowała na służbie u Petrusewiczów i ona sama wielokrotnie była w zabudowaniach przejętych później przez kołchoz. Razem ze swoim sąsiadem zaprowadzili nas w to miejsce. Po dworku nie ani śladu. Została tylko studnia i ruina po oborze, w której przez kilkadziesiąt lat mieszkał pracownik kołchozu i dlatego przetrwała do dzisiaj.
Znaleźliśmy dwa kamienie. Jeden z ruin fundamentów majątku, drugi znaleziony na drodze do Szczary. Przy samej rzece wszystko – tak jak przypuszczaliśmy – zarośnięte. Dojście do nurtu również. Mężczyzna który nas prowadzi mówi, że jeszcze kilkanaście lat temu biegła tędy ścieżka.
Dzisiaj – ugór. Tubylec pomaga mi donieść kamień do samochodu. Wprawdzie nie jest on zbyt wielki, ale swoje waży. Wracając do auta zabieramy kamień z fundamentu ruin po posiadłości Petrusewiczów. Po konsultacji z kamieniarzem z któregoś z nich albo zrobimy małą płytę albo po odpowiednim przygotowaniu kamieniu wyryjemy tekst z epitafium dla Marka Petrusewicza. Właściwie cel naszej wyprawy już został osiągnięty. Mamy to – po co przyjechaliśmy. Ale to nie wszystko.
Wyjeżdżając z Niedźwiedzicy zostaliśmy zaproszeni przez panią Janinę do uczestnictwa w Dniach Kultury Polskiej. Obiecaliśmy, że na pewno wrócimy po odwiedzeniu Melechów i załatwieniu naszych spraw. Docieramy prawie na sam koniec przeglądu chórów polskich. Po ogłoszeniu wyników zostajemy zaproszeni na poczęstunek przygotowany przez miejscowe kobiety. Poznajemy konsula RP z Brześcia panią Edytę Wodzyńskiej Andriejewą, która reprezentowała rząd RP podczas Dni Kultury Polskiej. Pani Janina zaprasza nas na uroczysty obiad do Lachowycz, położonych kilkanaście kilometrów od Niedźwiedzicy. Przyjmujemy zaproszenie, a w trakcie obiadu opowiadamy pani konsul o celu naszej wizyty na Białorusi, Zbyszek wręcza jej książkę W. Wiesnera „Jaki był Marek Petrusewicz”.
Wieczorem powrót do Baranowicz. Kawka, spacer po okolicy miejsca zakwaterowania, podsumowanie jakże owocnego dnia i trzeba się kłaść do snu. Następnego dnia ruszamy z powrotem do kraju.
Powrót już bez większych przygód. Zapamiętamy bezcenne miny zarówno białoruskich jak i polskich celników na widok kamieni w bagażniku. Nic do oclenia, bo na kamienie mamy okazujemy pozwolenie od białoruskich władz załatwione przez prezesa Dubiela.
W drodze powrotnej zajeżdżamy do Suwałk po projekt pływaka, który ma uzupełnić tablicę na grobie Marka Petrusewicza. Po konsultacjach z Rafałem Strumiłłą wykonała go Olga Wielogórska, rzeźbiarka urodzona w Sejnach. Mamy pomysł, aby wykorzystać tego pływaka jako wzór na statuetki dla zwycięzców biegów memoriałowego w kolejnych edycjach Memoriału Marka Petrusewicza. Może – poddaje pomysł prezes Zbyszek – uda się wykonać pamiątkowe nieco mniejsze statuetki dla uhonorowania sponsorów i instytucji wspierających memoriał oraz osób szczególnie zasłużonych dla dolnośląskiego pływania.
Na tym kończę swoją opowieść zapraszając na kolejny Memoriał okraszony już efektami naszej białoruskiej wyprawy – Witold Wasilewski
Artykuł zaktualizował w listopadzie 2020 Maciej Głowacki